Dżozef – Jakub Małecki
Kiedy tylko próbuję coś napisać o twórczości Jakuba Małeckiego, taki tekst poprzedza głęboki wdech, który śmiało mogę chyba nazwać westchnieniem. Każde wspomnienie tych książek, każdej jednej, którą do tej pory czytałam, to jest absolutne wzruszenie i zachwyt.
Dawno temu zaczęłam od „Dygotu” i od pierwszych stron stwierdziłam, że to absolutnie jeden z najzdolniejszych i najbardziej dojrzałych polskich literatów. Trudno jego twórczość zakwalifikować jednoznacznie. Opowiadania, powieści, obyczajowe, silnie nacechowane realizmem magicznym. Nie ma takiej szuflady, w której te książki mieściłyby się całkowicie. Zresztą, szkoda czasu na klasyfikowanie, lepiej spożytkować go na polecanie książek Małeckiego wszystkim, którzy jeszcze po nie nie sięgnęli. Bo z jakiegoś powodu to autor wciąż nie tak bardzo znany, jak na to zasługuje.
„Dżozef” przeleżał w czytniku chyba rok. Bo dla mnie to też kolejny fenomen w moich literackich gustach – na te książki musi przyjść czas. I – o ile zasadniczo wszystko potrafię wyrazić słowami – to jest ten rodzaj prozy, na którą przychodzi nastrój nie do opisania i trudno go pomylić z innym stanem, i wiadomo wówczas, że już się dojrzało do kolejnej lektury autora. I to jest święto totalne.
Styl Małeckiego jest spójny, ale każda z opowiadanych historii fantastycznie osobna i pozostawiająca we mnie uczucie czytelniczego spełnienia. Nie ma kwestionowania fabuły, rozgrzebywania zakończeń, jest absolutne zaufanie do pisarza, że opowiedział to tak, jak przebiegało, jak powinno być przekazane. Wszystkie te ludzkie życia rezonują we mnie jeszcze długo po lekturze i trochę trudno jest się ze świata przedstawionego otrząsnąć, bo na każde wspomnienie jest ten zachwyt, to westchnienie. I to nie jest nawet kwestia tego, jak bardzo bohaterowie, fabuła i rozwój akcji zaskakują. Atmosfera tych książek jest po prostu jedyna w swoim rodzaju, nie do podrobienia.
W „Dżozefie” jest realizm i jest wątek oniryczny. Przeplatają się ze sobą tak mniej więcej co rozdział, dwa. Zmieniają jak dzień i noc. I najciekawsze w tej lekturze jest to, że gdy się czyta jedną z tych narracji, to jest ona tak wciągająca, że człowiek natychmiast zapomina, że w książce jest jakaś inna płaszczyzna opowieści. Pogranicze tych światów, zmiana między rozdziałami to jest za każdym razem zaskoczenie i radość, że oto dowiemy się, co było dalej w wątku, który zostawiliśmy za sobą już chwilę temu, a który urwany został przecież w tak interesującym momencie.
Ten wpis to chyba liczne powtórzenia wyrazów takich jak „zachwyt” i „absolutnie”. Nie najlepsza wizytówka copywriterki. ;) Ale książki Małeckiego to jest mój literacki oddech. I zachwyt. Absolutny.