Lustrzany świat Melody Black – Gavin Extence
Zdarza się, że sięgam po książkę, zachęcona tylko krótką wzmianką. Bywa, że przekonuję się długo, gdzieś odnotowuję tytuł, mam ciągle z tyłu głowy albo zapominam o czymś na całe miesiące. A później przychodzi ten konkretny nastrój. Z „Lustrzanym światem Melody Black” było trochę tak, a… trochę inaczej. Nie wiem, czy sięgnęłabym po ten tytuł w ogóle. Blisko godzinny wywiad z autorem w przedpołudniowej audycji w radiowej Trójce był, owszem, zachęcający, ale ostatecznie zdecydowało chyba wrażenie, jakie wywarła na mnie poprzednia książka Gavina Extence'a – „Wszechświat kontra Alex Woods”. W wywiadzie Extence opowiedział o akcji książki właściwie niewiele, choć to ona była powodem spotkania. Ale ten „zaczyn” fabuły i wspomnienie znakomitego stylu autora wystarczyły, żebym co jakiś czas przypominała sobie o nowej powieści.
W końcu kupiłam więc „Lustrzany świat” i odłożyłam na stertę innych książek, czekając na właściwy nastrój. Ale wiedząc, o czym jest ta powieść, trudno wykrzesać w sobie ten konkretny humor. Bo to książka o depresji i, oględnie mówiąc, o zmaganiu się z codziennością w sytuacji, w której bodźców jest za dużo. Popularne stwierdzenie, niemal „modne”. Bo kto nie ma „za dużo na głowie”? Albo komu nie brakuje czasu? Żeby w końcu porządnie się wyspać, nadrobić zaległości w mailach, przejrzeć potwierdzenia przelewów za domowe rachunki, o nadrobieniu filmowych i książkowych zaległości nawet nie wspominając. Czasu nie ma i wiecznie coś innego jest do zrobienia. Więc zasadniczo to książka o codzienności. Prosta historia. Małe ostrzeżenie, że niekiedy tych bodźców jest zbyt wiele, a czasu na reakcję zbyt mało.
Czyta się „Lustrzany świat Melody Black” trochę tak, jakby się słuchało o wyczynach ekscentrycznej znajomej. Którą nie jest zresztą tytułowa Melody. Główna bohaterka, Abby, to taki typ, nomen omen, sąsiadki. Ani specjalnie rzucającej się w oczy, ani przesadnie zapadającej w pamięć. Jeszcze jeden dowód na to, że to mogłaby być książka o każdym. Ale Extence prowadzi tę opowieść ciekawie. Powoli wprowadza w powody tego, co ma się wydarzyć, sugerując jednocześnie, że moment, w którym zaczyna się dziać coś złego jest nie tyle nieuchwytny, co jego konsekwencje dotykają nas z opóźnieniem.
Po lekturze wydaje mi się, że to dość lekka powieść, choć dotyczy niezwykle trudnych i ważnych kwestii. Są tu, rzecz jasna, sceny przykre, stwierdzenia dosłowne i wnioski bardzo wprost. Ale nie brakuje również dystansu i humoru, którego się spodziewałam. Zastanawiałam się później, czy to książka bardzo inna od „Alexa”, który tak mi się podobał kilka lat temu i wspomnienie którego ostatecznie zachęciło mnie do sięgnięcia po „Lustrzany świat Melody Black”. Myślę, że w gruncie rzeczy są podobne. Albo może inaczej: są o tym samym – o indywidualności i wyjątkowości, i – choć to może zabrzmieć nielogicznie – podobieństwie. O tym, że wszyscy jesteśmy wrażliwi i granice tej wrażliwości są nie do końca od nas zależne. O tym, że choroba może dotknąć każdego, a wtedy dobrze jest nie musieć się z nią zmagać samemu, ale jednocześnie ważne, aby mieć przestrzeń do zrobienia kroku w tył.
Na deser czytelnik dostaje do przemyślenia – może nie specjalnie oryginalną, ale jednak pociągającą – ideę lustrzanych światów.