czytanka.net

Jaskiniowiec – Jorn Lier Horst

Z seriami kryminalnymi, których na rynku jest całe mnóstwo, często bywa tak, że zaczyna się je od drugiej, czwartej albo dziewiątej części. Bo ktoś polecił, bo trafiliśmy na jakiejś ogromnej przecenie, bo to była jedyna nadająca się do czytania książka w kiosku na dworcu. I samym zagadkom kryminalnym z pozostałych tomów w żaden sposób to nie szkodzi.

Kilka razy przekonałam się również, że zaczynając od kolejnej części, w końcu i tak przeczytałam całość, bo napisana jako pierwsza odsłona nawet wciągającej serii, nie zawsze jest jej najlepszą reklamą. W pierwszej części wiele spraw dopiero się klaruje. Bywa, że później nieco zmienia się nie tylko styl opowieści, ale również jakieś cechy bohaterów, ich znaczenie w historii.

Z serią Horsta sprawa miała się tak: w Polsce najpierw ukazał się „Jaskiniowiec”, czyli de facto druga część cyklu z komisarzem Wistingiem. I wtedy, dwa lata temu, słyszałam o tej książce wiele dobrych opinii. Przesuwałam tą lekturę, sięgając głównie po książki niekryminalne i od tego czasu zdążyły się już ukazać inne powieści autora, które układają się w całość. A w tej całości chronologicznie „Jaskiniowiec” zajmuje… drugą pozycję.

Kiedy więc postanowiłam w końcu sięgnąć po książki Horsta, kupiłam pakiet i zaczęłam od „Poza sezonem”, czyli pierwszej opowieści. I przyznam, że gdybym miała tylko część pierwszą, pewnie jeszcze długo nie sięgnęłabym po „Jaskiniowca”, bo w „Poza sezonem”, jak to często z seriami bywa, warsztat autora dopiero się budował. Zagadka niby była intrygująca, postaci ciekawe i dające się lubić, ale całości czegoś brakowało, tego elementu, który każe zaraz po odłożeniu jednej części, rozglądać się za następną.

Ale „Jaskiniowiec” – kupiony w pakiecie – leżał i czekał. Kilkanaście tygodni i kilkanaście książek później, spróbowałam znowu sięgnąć po norweskie klimaty. I tym razem wsiąkłam w historię niemal od pierwszej strony.

W tej części równoznaczną rolę śledczego odgrywa córka komisarza. To zdecydowanie ubogaca akcję, ponieważ Line stosuje metody właściwe dla swojego zawodu, jest reporterką. Opowieść – co sprawdza się zawsze świetnie w kryminałach – sięga w przeszłość. Wątki zazębiają się może nie tyle niespodziewanie, co w bardzo interesujący sposób. Dwie śmierci, które pozornie nie mają ze sobą nic wspólnego, to początek zawiłego śledztwa policyjnego i dziennikarskiego. Każde toczy się w swoim tempie, w każdym stosowane są inne podejścia i metody. To otwiera wiele furtek, ale pozwala też prowadzić tę opowieść dwutorowo, kiedy jedno dochodzenie utyka w jakimś punkcie, w drugim akurat dzieje się coś interesującego. Właściwie ani przez moment nie wiało nudą. A do tego, dość charakterystyczny dla powieści skandynawskich wątek społeczny, w tym przypadku samotność, wykluczenie.

Język autora jest bogaty, a jednocześnie nieprzeładowany. Dialogi niezłe, bez kwiecistych metafor i faktów wyciąganych z kapelusza. To wszystko składa się na sprawnie napisaną prozę gatunkową. Do tego na plus zapisuję w pamięci fakt, że Wisting nie jest jakoś strasznie pokiereszowany przez życie. Owszem, swoje przeszedł, ale każdy ma jakąś historię i swoje prywatne traumy. Na tle wszystkich tych uzależnionych, agresywnych, pracujących niekonwencjonalnymi metodami strażników prawa, komisarz Horsta jest przyjemnie normalny.

W zalewie kryminałów udało się autorowi stworzyć rozrywkę na niezłym poziomie. Nie dziwię się wydawnictwu Smak Słowa, które „Jaskiniowca” wydało w Polsce jako pierwszą książkę cyklu. Po lekturze „Jaskiniowca”, z zakupionego pakietu Horsta mam jeszcze „Psy gończe”. A ponieważ ta ostatnia książka trzymała w napięciu właściwie przez cały czas trwania akcji, a do tego – co bardzo lubię – przyniosła również nieco teorii z dziedziny kryminalistyki [myślę o tytułowym zagadnieniu, z którym wcześniej się nie spotkałam], z pewnością szybciej niż ostatnio zdecyduję się na sięgnięcie po kolejną część o morderstwach w Larviku.