czytanka.net

Lion. Droga do domu – Saroo Brierley

To bez dwóch zdań filmowa historia. Tyle że gdyby nie była oparta na prawdziwych przeżyciach, wielu z pewnością zarzucałoby jej, że jest zbyt niesamowita: za dużo szczęścia, zbiegów okoliczności, nieprawdopodobne wręcz zrządzenie losu. Oto mały chłopiec wybiega z domu, zostaje bez opieki, wsiada do pociągu i – tracąc poczucie czasu – na wiele lat traci również kontakt z rodziną, bo trafia najpierw do olbrzymiej, nie tylko dla pięciolatka – i niebezpiecznej Kalkuty, a później nawet na inny kontynent.

Tę opowieść przedstawia 25 lat później, jako dorosły człowiek, Saroo Brierley. Dorósł, jest teraz wykształcony, ma pracę, przyjaciół, rodzinę – nową, choć już nie tak bardzo, bo od ponad 20 lat żyje w Australii, jako syn, wnuk i brat. Mówi po angielsku, nie pamięta hindi. Jak się później okaże, nawet swoje imię lekko przekręcił i w tej zmienionej formie przylgnęło do niego.

Czytając zapowiedzi książki, trochę bałam się, że nie uda się autorowi-bohaterowi uniknąć epatowania drastycznymi scenami. Spędził przecież trochę czasu jako bezdomny, a później podopieczny sierocińca w Kalkucie. Bieda, przemoc i trudne warunki przerażają już w samych statystykach, a co dopiero w bezpośrednich relacjach. Ale Brierley napisał tę książkę w sposób niezwykle dojrzały, stonowany. Opierał się na własnych wspomnieniach. Trudno dziś orzec, czy wyparł to, co złe i straszne, czy rzeczywiście miał tyle szczęścia, że wiele trudności ominęło szerokim łukiem jego i jego przyjaciół. Sam wspomina o tym, że jego przyrodni, również adoptowany z tego samego ośrodka, brat nie miał już tak dużo szczęścia.

Niemniej o swojej drodze do Kalkuty, Australii i domu nowych rodziców opowiada spokojnie, w wyważony sposób, który przywołuje na myśl literaturę faktu w najlepszym wydaniu. Nie brakuje tu scen wzruszających, momentów, które sprawiają, że czytelnik próbuje przeskalować tę osobistą historię autora. Nie jest przecież tajemnicą, że to o wiele szerszy problem: zaginione, bezdomne dzieci, które narażone są na przemoc, głód, psychiczne traumy.

Brierley kilkukrotnie zwraca uwagę na to, jak ważne okazały się dla niego drobne gesty zupełnie obcych osób. Czasami był to ciepły posiłek lub nocleg, ale bywało też, że dosłownie: uratowanie życia. To bardzo dojrzała opowieść osoby, która nie tyle szuka tożsamości, ile tęskni i chciałaby wiedzieć, czy u tych, którzy kiedyś stanowili jego rodzinę, wszystko w porządku. Więź z rodziną, miejscem okazała się silna, na tyle, że myśl o odnalezieniu ich, mimo oczywistych i obiektywnych trudności, wracała regularnie.

Pomoc przyjaciół, wsparcie, determinacja, ale również możliwości techniczne, które zdecydowanie rozwinęły się na przestrzeni lat – to klucz do sukcesu i szczęśliwego zakończenia tej opowieści. Bo że dobrze się ona skończy, wiadomo już od początku. To kolejny plus: bez budowania sztucznego napięcia, bez dozowania sensacji – czytamy coś, co dobrze się skończy, a i tak, na każdym etapie ta historia przykuwa uwagę, intryguje i wciąga. Nie sposób też nie pomyśleć o tym, jak wiele czasami zależy od drobnej przysługi, pozornie nieważnego gestu, zwrócenia uwagi na kogoś.

Wkrótce na ekrany kin trafi film na podstawie tej książki. Z pewnością pięknie sfilmowane przestrzenie i doborowa obsada to krok bliżej do sukcesu. Jeżeli twórcom uda się zachować dojrzały, stonowany klimat tej pięknej historii, sukces będzie podwójny.