Psy gończe, Ślepy trop – Jorn Lier Horst
Kilka miesięcy temu poczułam, że przeczytałam chyba wszystkie wydane w ostatnim dziesięcioleciu w Polsce książki kryminalne, które miały szansę mi się spodobać i sięgałam tylko po nowości. A ponieważ kilka razy mocno zawiodłam się na tym, co tak gorąco polecano w recenzjach, pozwalających oderwać się na cały wieczór od rzeczywistości opowieści po prostu zaczęło mi brakować.
Bardzo popularne powieści bardzo popularnego autora zupełnie nie przypadły mi do gustu, inny, porównywany do serii Camilli Lackberg cykl polskiej pisarki, po trzeciej części zaczął mnie irytować jeszcze mocniej niż na początku, gdy same zagadki były na tyle interesujące, żeby przemęczyć całe obyczajowe tło. Po powieści Horsta sięgałam więc dość sceptycznie. Pisałam o tym w zeszłym roku, przy okazji lektury „Jaskiniowca” tego autora.
W końcu przyszła pora na nadrobienie zaległości i przeczytanie ostatniego tomu serii Horsta, jaką miałam w domu: „Psów gończych”, a przy okazji wizyty w bibliotece, wypożyczyłam też nowszą część, „Ślepy trop”. I o lekturze tych dwóch tytułów, które pochłonęłam jeden za drugim, w dwa dni, chciałabym napisać razem, bo – oprócz faktu, że to oddzielne historie kryminalne – łączy je kilka punktów, według mnie charakterystycznych dla twórczości tego norweskiego autora.
Horst to były policjant i najwyraźniej odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu. Wie, o czym pisze i to czuć w tekście. Opisywane u niego historie zachowują ciąg przyczynowo-skutkowy, żaden dowód, żaden winny i żadne rozwiązanie zagadki nie są wyciągane jak królik z kapelusza. Silne pozycje zajmują tu logika, dedukcja i metodyka. Z pewnością zawodowe doświadczenie pozwala na wplatanie w losy bohaterów praktycznej wiedzy, która – co istotne – pojawia się w niewymuszony sposób. Dialogi są wartkie, relacje między bohaterami naturalne i wiarygodne. To wszystko sprawia, że treść po prostu się pochłania.
Dodatkowym atutem jest dla mnie konstrukcja tych książek. Na 360-400 stronach mieści się kilkadziesiąt rozdziałów, a więc żaden z nich nie ma więcej niż 6-8 stron, a to sprawia, że historia podzielona na kilka wątków jest poszatkowana równomiernie i można ją czytać nawet „z doskoku”, w tramwaju, kolejce do lekarza czy w trakcie gotowania wody na herbatę, nie tracąc istoty omawianej właśnie kwestii. Nawet tak krótkie rozdziały, przetasowane, kończą się przeważnie w momencie, który sprawia, że chce się czytać dalej, trudno tak po prostu odłożyć książkę.
Same zagadki są pomysłowe, ale nie za bardzo wydumane, dość różnorodne i na tyle, na ile zdążyłam się zorientować, silnie osadzone w norweskich realiach. Oczywiście, zawsze znajdzie się bohater, który sam idzie do ciemnego opuszczonego domu pod osłoną nocy lub wtyka nos w nieswoje sprawy, ale u Horsta zawsze wynika z tego zachowania coś konkretnego, nie są to sceny tylko i wyłącznie dla sztucznego nabudowania napięcia.
Seria z komisarzem Wistingiem ciągle się rozrasta, Smak słowa wydaje kolejne tomy. Ponieważ chyba ani wydawnictwo, ani ja nie zachowujemy chronologii, historię samego policjanta i jego najbliższych poznaję trochę na wyrywki, ale nieprzegadane wątki poboczne nie przeszkadzają w lekturze właściwej, są jej niezłym uzupełnieniem. Proza Horsta to miłe odkrycie – jest jeszcze zapas kryminalnych historii do poznania.