czytanka.net

Król darknetu – Nick Bilton

O tej książce mówili i pisali wszyscy. Że wciąga, że napisana jak powieść sensacyjna, że gdyby nie wiedzieli, że to wszystko wydarzyło się naprawdę, to nigdy nie uwierzyliby w tę historię. Do tego chóru dołączał zgodnie każdy, kto sięgał po „Króla darknetu” nawet kilka miesięcy po premierze.

Nazwisko Rossa Ulbrichta nie mówiło mi nic, choć o jego historii czytałam kilka lat temu parę artykułów. Sięgałam więc po książkę Biltona kojarząc jedynie pewne hasła, nie mając szczegółowych referencji. Nie będę streszczać historii tytułowego bohatera, z pewnością wiele osób zna ją doskonale, a obszerne artykuły choćby w wikipedii, rzucają dużo światła na biografię Ulbrichta.

I – o ile mnogość detali i stron, z których tę historię ugryziono – imponuje od samego początku, o tyle forma, którą autor wybrał, żeby to wszystko opisać bardzo mnie irytowała. Zdradzę od razu, że nie wiedziałam, na podstawie jakich źródeł Bilton pisał. I po lekturze całości stwierdzam, że byłabym dla tej formy o wiele bardziej wyrozumiała, gdybym owe źródła poznała we wstępie, a nie w podsumowaniu. Wszechwiedzący narrator to w reportażu element pożądany, ale wielowątkowe, nabite konkretami dialogi prowadzone w zaciszu internetowych czatów to już nie jest coś, czego szukam w literaturze faktu. No bo jak, skąd się tam znalazły? I rzeczywiście, czytało się „Króla darknetu” jak powieść, tyle, że – tu zgrzyt! – miał to być reportaż. A teraz wyjaśnienie, czyli prawie-spoilery. Bilton napisał swoją książkę, przestudiowawszy wszystkie dostępne materiały, w tym również zapisy korespondencji Ulbrichta ze współpracownikami i bliskimi, wszystko, co znalazło się w aktach sądowych i do czego udało mu się dotrzeć na podstawie własnego dziennikarskiego śledztwa. Stąd tyle szczegółów, wgląd w proces decyzyjny organizacji, którą stworzył Ross Ulbricht.

Może skoncentrowałam się na tej formie bardziej niż powinnam, skoro ostatecznie okazuje się, że sposób skonstruowania tej opowieści jest uzasadniony. Ale muszę przyznać, że niewiedza i wynikający z niej rozdźwięk popsuły mi trochę lekturę. Bilton, oprócz bardzo szczegółowo opisanej drogi Ulbrichta do więziennej celi, przedstawił również drobiazgowo i z podziałem na role proces jego schwytania przez służby. I trzeba powiedzieć, że nie było to po prostu dwóch agentów na tropie. W sumie kilka różnych agencji i po kilka różnych ich oddziałów starało się spiąć informacje i działania, aby osiągnąć cel. Czy raczej starało się osiągnąć go w pojedynkę, byle zebrać wszystkie wynikające z tego zasługi. Brak komunikacji, a często również wzajemne konkurowanie o wpływy i traktowanie tego jako wyścigu myć może opóźniły efekt. Nie będę zdradzać, co służbom udało się Ulbrichtowi udowodnić, bo to w ogóle motyw na osobną opowieść.

Oprócz biografii, kwestii technicznych, organizacyjnych i logistycznych, jest w tej historii również wątek moralny. Trudno znaleźć kogoś, kto na temat działań Ulbrichta w internecie, czy – precyzyjnie mówiąc – darknecie, nie miałby zdania. Bo są one, co tu dużo mówić, kontrowersyjne. Książkę przeczytać absolutnie warto, a po wszystkim polecam również sięgnąć do wiadomości w sieci. Tym bardziej, że jeszcze w czasie postępowania sądowego zrodził się, mający zwolenników na całym świecie, ruch walczący o uniewinnienie dla Rossa Ulbrichta.